1. Wyleciałam z lotniska Gazipaşa w moją tradycyjną posezonową podróż do Polski po równo sześciu pracowitych miesiącach. Ląduję na stambulskim lotnisku Atatürk; czeka mnie dzień spędzony w Mieście, które zawsze pobudza wszystkie moje zmysły i kreatywność. Pewnie dlatego, że w Alanyi moim życiem jest w 95% praca, nie ma czasu zdobyć się na dystans, by popatrzeć sobie na Turków i Turcję okiem obcokrajowca, tylko dzieli się życie na pracę i sen. Z kolei Stambuł..? Nawet jedna doba tutaj to dom pracy twórczej w pigułce, jadąc dolmuszami lub metrem zawsze muszę mieć przy sobie coś do notowania, bo zazwyczaj setki pomysłów przychodzą mi do głowy. Pogoda deszczowa (rację ma Mor Cadı, z którą spotkam się wieczorem: zauważyła, że zawsze gdy jestem w Stambule występują anomalie: grad, śnieg w maju, błoto pośniegowe i ulewy), więc pakuję walizkę do luku bagażowego lotniskowego autobusu Havataş – pytam o której odjeżdża: „O 14.00” odpowiada kierowca – i wracam z powrotem do hali przylotów napić się ciepłego çayu. Usadawiam się na wprost szyby budynku, żebym widziała, kiedy będzie odjeżdżał – śmieję się sama do siebie. Z typowo turecką ale jednak nabytą, a nie wrodzoną, beztroską, kontempluję drugą tego dnia herbatę w papierowym kubku, bawię się telefonem, a kiedy o 13.45 podnoszę głowę i patrzę w kierunku szyby – autobusu nie ma!
Lecę przed budynek, podjeżdża kolejny Havataş – puściutko, nie ma ani pasażerów, ani… mojej walizki! Okazuje się, że autobus odjechał na terminal międzynarodowy. Nie pytam, dlaczego odjechał kwadrans wcześniej, nie ma to już znaczenia 😉 Kierowcy – na szczęście pomocni – jak to w Turcji – dzwonią zawiadomić, aby poczekano na zdyszaną i rozczochraną yabancı i pokazują mi jak dobiec na skróty przez parking. Oczywiście zdążyłam, bo to w końcu Turcja! Ani przez chwilę nie zwątpiłam, że odzyskam walizkę.
Kiedy już wsiadłam (wcześniej dwukrotnie sprawdzając czy aby na pewno walizka jest w luku), zadumałam się, jak to mam w zwyczaju będąc w Stambule. Dotarło do mnie bowiem, że jestem jednak sturczona do cna, choć kiedy ktoś mi to sugeruje – potrafię się niemal obrazić. Ta moja beztroska i przekonanie, że wszystko będzie dobrze niezbyt przypomina Skylar, którą znam – pesymistkę dla zasady. W Turcji przeradzam się w upartą jak osioł optymistkę… tak źle, tak niedobrze… 😉
2. A potem był Stambuł: długi spacer po mieście, promy, Bosfor, sami wiecie. Uwielbiam odwiedzać to miasto i marzyć o tym, że kiedyś będzie mnie stać na to, by spędzić tu więcej czasu, chodzić po ulicach, robić zdjęcia i pisać wieczorami w hotelowym pokoju, popijając herbatę z porcelanowej filiżanki, jak nie przymierzając Agatha Christie. Co innego mieszkać – nigdy w życiu! Tutaj jednak doceniam moją małomiasteczkową Alanyę.
Wieczorem spotkałam się tradycyjnie ze wspomnianą Mor Cadı i pogadałyśmy sobie jak to tylko dwie współautorki jednej książki potrafią… przy kieliszku dobrego kapadockiego winka 🙂
3. W Polsce jak zwykle: niedowierzanie, że to już po raz dziesiąty kończę turecki sezon i jesiennie udaję się do Polski; niby jestem przyzwyczajona do tego cyklu, ale jednak wciąż ciary są, nie będę Wam tutaj czarować. Po półrocznej nieobecności widać zmiany w mieście, dla mnie wciąż ono pięknieje, choć mieszkający w Poznaniu znajomi na moje ochy i achy reagują raczej z opanowaniem 😉 Jestem dopiero kilka dni, a tyle się dzieje, że ledwo miałam czas rozpakować walizkę! Miejskie rowery, złota polska jesień, pyszny orkiszowy chleb na śniadanie, znajomi z rosnącym potomstwem, rodzinka, no i – oczywiście – wybory parlamentarne!
4. Co do wyborów pozwolę sobie tutaj na małe turecko-polskie porównanie. Pisałam o tym nie raz, ale po raz pierwszy od dawien dawna miałam okazję głosować osobiście w Poznaniu, patrzyłam więc na wszystko świeżym okiem.
Po pierwsze:
w Polsce mówi się o frekwencji dobrej, bo było mniej-więcej 50%. W Turcji jest słabo, kiedy spada poniżej 70%.
Po drugie:
na kartach do głosowania w Polsce są tylko napisy (bez zdjęć i logo partii). W Turcji, ze względu na wciąż stosunkowo znaczący odsetek analfabetów oprócz imion i nazwisk widnieją loga partii (w wyborach parlamentarnych) i zdjęcia kandydatów (w wyborach prezydenckich).
Po trzecie:
ochrona danych osobowych. W Polsce oczywiście istnieje (choć na arkuszach można podejrzeć kto z sąsiadów już głosował ;)). W Turcji nazwiska wyborców przypisane do danego lokalu wyborczego są wszem i wobec wywieszone na szkolnych korytarzach.
Po czwarte i najśmieszniejsze:
Wyniki. W Polsce w poniedziałek wieczorem nadal nie ma pewnych wyników. W Turcji o 20.00 zamykane są lokale wyborcze i mniej więcej o 23.00 już wszystko jest jasne, włącznie z informacjami, w którym województwie kto wygrał, i to pomimo tego, że a) frekwencja jest wyższa, b) jest 91 województw, c) jest dwa razy więcej obywateli.
Po piąte:
w Turcji jest próg wyborczy 10%, w związku z tym kiedy do parlamentu wchodzą 3 partie, to jest już sensacja, ale nikt nie potrafi zawiązać koalicji. Tureckie rozumienie demokracji jest takie, że najlepiej byłoby rządzić w pojedynkę, bo koalicje są dla mięczaków. W Polsce – próg wyborczy 5% i sami wiecie, co Wam będę gadać 😉
Po szóste:
Zagadka: Państwo wyznaniowe? Władza totalna? Wybuduje sobie pałac? Autorytarne rządy? Zgadnij, o jakim kraju tak piszą media? 😉
Po siódme i jako epilog:
w Polsce wybory odbywają się zaraz po zmianie czasu, jesteśmy nieco „zmuleni” – i tyle. W Turcji z powodu ponownych wyborów parlamentarnych 1 listopada zmianę czasu „przesuwa się” na 8 listopada, czyli 2 tygodnie później. Po co? Nikt tego nie wie. Pewnie chodzi o to, że wcześniej będzie ciemno. Generuje to oczywiście milion problemów: 25 października w Turcji na nowy czas samodzielnie przestawiają się smartfony, laptopy i inne sprzęty. Trzeba je ręcznie cofać, ale nie jest to łatwe, naród zrywa boki.
Czasami zastanawiam się w którym kraju jest większy kabaret: w Polsce czy Turcji? 😉
0 komentarzy
Złota Polska Jesień 1:0 Stambulska Szarzyzna