Jubileuszowych wspominek ciąg dalszy

W 2006 roku prowadziłam bloga tureckiego w portalu, w którym pracowałam (byłam kimś, kogo teraz się nazywa social media manager, tylko że wtedy social media dopiero się zaczynały :)). Tenże portal funkcjonował po moim odejściu (i zajęciu się Turcją na całego) jeszcze kilka lat, a potem znikł. I znikły moje wpisy. Na szczęście zawczasu, jako osoba pisząca chorobliwie, narcystycznie i grafomańsko z nieuleczalną obsesją archiwizowania wszystkiego, skopiowałam to, co „stworzyłam” w tamtym czasie. Z okazji jubileuszowych wspominek dotarłam i do tych tekstów. Zatem dziś znów uraczę Was paroma cytatami z drugiego sezonu mojej pracy  🙂

Przyjechałam podekscytowana (nowa firma, nowa praca) w maju:

A propos świrów, przez te 4 dni pobytu dostałam już kilka zapytań o mój stan cywilny i posiadanie faceta, a zatem sezon letni 2006 można uznać za otwarty. Tym razem odmiennie od roku poprzedniego mowię twardo, że narzeczony ale i owszem, var (-jest). To znaczące „aha” , które potem następuje bardzo mi się podoba, wiec będę kontynuować tą taktykę, a przy okazji miała spokój od namolnych adoratorów.

Drugi sezon w Turcji to więcej opisów mojej codziennej „walki o przetrwanie” 🙂

Oszczędzam pieniądze jak się da, wczoraj byłam zmuszona kupić kartę do telefonu (turecką) oraz granatową spódnicę do pracy (poprzednia spalona żelazkiem niestety musi odejść w niepamięć), niniejszym dość boleśnie się spłukałam. Nie wiem czy już wspominałam, ale praca w Turcji wcale NIE OZNACZA dużych pieniędzy, wiec trafiają tu głównie maniacy albo naiwniacy. Nie mówię oczywiście o osobach które prowadzą tu własny biznes albo siedzą 5 rok z rzędu, mowie o tych wszystkich guide’ach, rezydentach i transfermenach, którzy kochają ten jakże popieprzony ale piękny kraj i pracują tu za marne pensje.
Typowe pytanie początkującego guide’a do początkującego rezydenta (lub odwrotnie): przywiozłeś jakąś kasę w ogóle w zeszłym roku? 🙂

Już w pierwszym roku miałam świadomość, jak bardzo zwariowany może być tydzień pracownika najniższego szczebla w biurze podróży. W roku 2006 osiągnęłam w tym temacie prawdziwą wirtuozerię. Dziwię się, jak wtedy funkcjonowaliśmy, ale pewnie tłumaczy nas to, że jako „transfermeni” nie mieliśmy zbyt wiele psychicznej odpowiedzialności (turyści nie podlegali naszej opiece personalnie, zajmowaliśmy się wycieczkami i transferami), można więc było przynajmniej spokojnie pospać i nikt poza szefami nie dzwonił do nas 24h na dobę.

Wtorek wieczorem – Aspendos – koncert w ramach festiwalu Opery i Baletu – Trubadur Verdiego – super rzecz, naprawdę. Wracam z Aspendos o 1 w nocy, o 1.30 jadę na lotnisko z goścmi.
Wracam z lotniska po 8 rano, śpię od ok. 9 do 10.30.
O 11.30 znów jadę na lotnisko z kolejna grupa gości.
Na lotnisku czekam na nowa grupę, odbieram ich po 15.00
W Alanyi jesteśmy po godzinie 19.
Idę do mieszkania, myję i oporządzam się, po 20 wychodzimy na kolejny rejs na lotnisko.
Jedziemy pustym autokarem naszej firmy z paroma pilotkami i pilotem, mamy tak zwana głupawkę ze zmęczenia, udaje się także w ciągu tych 2 godzin jazdy troszkę zdrzemnąć.
Na lotnisku jestem po 23, jest sporo nowych grup, dwóm z nich robię info w autokarze – potem autokary jadą już same do hoteli – i czekam na własny lot.
Moi goście przychodzą około 1 w nocy, w pokoju jestem ok 6 rano, idę spać.
O 10.30 wstaję i jadę z koleżanką robić tzw. spotkania informacyjne dla nowych gości w hotelach, co zajmuje nam cały dzień i trochę nerwów (niestety). W pokoju jestem o godzinie 21.
Idę na internet 🙂
A o północy na dyskotekę. Skończymy po godzinie 3.
Na szczęście jutro mam wolne wiec mogę odespać 🙂

Z czasem zaczęłam zauważać pewne zależności towarzyskie, które rok temu były mi kompletnie nieznane. Moja naiwność została poddana wielokrotnie dość ciężkim próbom. W międzyczasie przetarłam moje różowe okulary, zostałam z Alanyi „zesłana” do Kemer i wiele zaczęłam rozumieć:

Naprawdę kolejny raz powtarzam – Turcy są OK – dziwni, śmieszni, mają pokręconą logikę jeśli chodzi o sprawy obyczajowe, ale da się to znieść, da się przyzwyczaić i polubić. Ale z Polakami za granicą nie ma co zadzierać, a szczególnie z samymi Polkami – ot i tyle. Zresztą to banał, kto pracował za granicą ten pewnie ma podobne doświadczenia.

O tym co napisałam powyżej jestem przekonana do dzisiaj, na szczęście biuro w którym pracowałam, i z którym związane były moje perypetie już nie istnieje (podobnie jak to, w którym pracowałam w 2005) 🙂

Turystyka to branża prawdziwie szalona, a bycie pilotem to jak jazda na karuzeli lub huśtawce – raz wszystko jest super, układa się nieźle, turyści cię kochają i na każde twoje pojawienie się przed kolejna wycieczka wołają: „O pani Agatko! Znowu z nami Pani jedzie!” – wychwalają cię i świat pod niebiosa a i nawet jakiś napiwek skapnie, a i szefostwo mówi: gratuluje, są o tobie same pozytywne opinie. Innym razem wszystko się chrzani, pojawiają się jakieś nieoczekiwane problemy a ciebie akurat boli głowa, jesteś głodna, w portfelu pustki, spałaś tylko 2 godziny, jest tak gorąco ze czujesz jak pot ciurkiem spływa ci z czoła do nosa i dalej w dol aż do pępka, masz ochotę rzucić to wszystko w cholerę, szczególnie jak szefowa czepia się twojego czasu wolnego i traktuje jak małe dziecko, a twój facet* znajduje się 200 km od ciebie i nie wiadomo kiedy wygospodarujecie oboje czas na spotkanie, bo jesteście w jednej firmie i pracujecie całymi dniami.
A
le nawet wtedy – najwyraźniej jestem jakimś dziwnym przypadkiem – nawet wtedy lubię to robić.

(*facet na szczęście już od dawna bardzo były)

Poza stresami związanymi z pracą były też małe przyjemności:

Napiszę tylko, ze podczas wczorajszego tripu w Alanyi kupiłam sobie cudną spódnicę w moim ukochanym kolorze khaki i niniejszym nie zamierzam jej zdejmować przez najbliższy miesiąc (no najwyżej na pranie a suszenie trwa tu bardzo szybko), chciałam nawet w niej spać ale szkoda mi ze się zniszczy 🙂

Nawiasem mówiąc, spódnica służyła mi dobrych kilka lat dopóki nie przetarła się do cna.

Na odludziu w Kemer (gdzie codziennie budziło mnie pianie koguta; niezła odmiana po Alanyi, gdzie nie można było spać z powodu hałasu dyskotek), miałam dużo czasu na przemyślenia i pisanie. Moja grafomania rozrosła się do pokaźnych rozmiarów, z czego zdawałam sobie sprawę:

A tak poza tym, to nie chciałam nic pisać bo piszę za często i w ogóle chyba już nikt mnie nie czyta poza bliskimi znajomymi, nawet wyleciałam z listy polecanych na Blogowniku, a to już prawdziwa katastrofa skłaniająca do refleksji. Muszę popracować nad stylem albo odpowiednim preparowaniem faktów. Zresztą i tak pewnie sobie myślicie, że cierpię na chorobliwy ekshibicjonizm – natomiast ja piszę tu sobie ot tak dla zabawy, wybierając fakty z mojego ekscytującego życia w Turcji, proszę się więc nie sugerować – podmiot liryczny bloga nie jest tożsamy z jego autorem 🙂

Mijał czas, moje wygnanie trwało, w międzyczasie byłam w Kemer na koncercie Tarkana, na którym o mały włos nie zemdlałam (nie z wrażenia tylko z powodu strasznego tłoku), a potem:

Zaczęła się jesień w Turcji. Wczoraj, czyli pierwszego września kilka godzin PADAŁO. Ulewa. Wiatr. Co prawda temperatura nadal wynosiła ponad dwadzieścia stopni, ale i tak cieszyliśmy się jak dzieci patrząc na strugi deszczu spływające po autobusach, wpadające nam za kołnierze, moczące nasze ubrania. Tutaj wszyscy kochają taką pogodę. Niektórzy od razu kojarzą ja sobie z Europa… ja chyba też, skoro wczoraj w nocy śniła mi się Polska. Polska, a dokładniej pętla tramwajowa Poznań-Dębiec i czytanie rozkładów jazdy tramwajów. Rozkłady jazdy! Za nimi tez tęsknię, tutaj coś takiego po prostu nie istnieje. Nie ma tez przystanków (czasami tylko stoją wiaty udające przystanki, w rzeczywistości chcąc złapać autobus wychodzi się na pobocze w dowolnym miejscu i czeka, a kiedy coś pojawi się na horyzoncie i mrugnie światłami lub piknie klaksonem, znaczy, ze transport nadjeżdża. Wtedy wystarczy niedbale machną ręką). Wracając do mojego snu, śniły mi się zmienione rozkłady jazdy tramwaju numer 9 i starsza pani, która skomentowała nowa trasę następująco: 

– Manavgat to nie jest dobre rozwiązanie.
Trudno nie przyznać jej racji, skoro Manavgat znajduje się w Turcji.

W tamtym roku prowadziłam (pod wpływem znajomości z tradycyjnym, dziwnym i bardzo już na szczęście byłym chłopcem) rozmaite eksperymenty. Jednym z nich było przestrzeganie postu, który wtedy odbywał się jesienią. Oto krótki acz dobitny opis mojego podejścia.

Dzień wydawałoby się idealny na zrobienie próbnego Ramadanu. Szukałam okazji żeby taki post odbyć, po pierwsze by poczuć jak to jest, po drugie, by siebie sprawdzić.
Dzień idealny, bo wstać musiałam przed świtem, parę godzin pracy, potem wolne a pod wieczór wycieczka do Aspendos (koncert operowy), w programie której kolacja jest o zmierzchu. Zjadłam po ciemku jabłko i wypiłam kawę w pierwszym hotelu do którego pojechałam po gości.
Odmawiałam Turkom, którzy częstowali mnie papierosami i herbatką, nie czując głodu.
Wróciłam do siebie. Do pokoju. Otworzyłam lodówkę, żeby wyjąć wodę (łyk wody można wziąć, bez przesady). Godzina 10.30.
Poczułam zapach TEGO, CO OSTATNIO Z POLSKI PRZYSŁAŁA MI RODZINA.
Kabanoski.
Chlebek.
Krówki mleczne.
Sezamki.
Słodkie jabłka z czerwona skorka.
ŚWIEŻE MALINKI.
Na widok tych malinek w paczce po prostu oszalałam.
Zapach, widok, smak, nawet dotyk. Czysta ekstaza.

Mój ramadan skończył się, zanim się na dobre rozpoczął. Kolejna próba przy następnej dobrej okazji…

Aby jednak trzymać się faktów muszę wspomnieć, że w istocie udało mi się wtedy przy następnej próbie wytrzymać w poście aż trzy dni. Skończyło się to jednak dość banalnie: z powodu zawrotów głowy i bólów żołądka udałam się do lekarza, który kompletnie wybił mi z głowy wszelkie głodówki, na dodatek przybijając jeszcze zastrzyk w moje szlachetne miejsce (zastrzyki, obok kroplówek, to najpopularniejsza forma leczenia ze wszystkiego w Turcji :))

I nie wiedzieć kiedy, nadszedł koniec sezonu. Zostałam wyzwolona z mojego „kemerskiego” wygnania a ponieważ samolot do Polski miałam po tygodniu, udałam się na upragnione wakacje do Alanyi, do zupełnie nie zasługującego na mnie byłego chłopca. O czym  wtedy chyba już wiedziałam 🙂

Tygodniowe wakacje minęły mi bosko. Pełno wrażeń. I coraz większa pewność, że turecka przygoda nie skończy się w tym roku. Mam mnóstwo planów podróżniczych i zawodowych, pokochałam ten kraj i nadal mam ogromną ochotę do niego wracać – jak najczęściej się da. Najciekawsze, że kiedy znajomi przepowiadają mi w żartach, że jeszcze się tam kiedyś osiedlę – wcale nie protestuję – bo naprawdę wszystko może się zdarzyć.

Już będąc w Polsce od czytelników otrzymałam prośbę, aby opisać trochę więcej jak wyglądała moja praca. Szczególnie te tak zwane „hardcorowe” dni. Nie trzeba mnie było dużo prosić, robiłam notatki w zeszycie i wszystko miałam utrwalone 🙂

Preludium: Wtorek (dzień wolny)
7.30 – wyjazd z Kemer, jadę na lotnisko do Antalyi, czekam na transport i o 11 wyruszam do Alanyi (w odwiedziny). Jesteśmy na miejscu po 13, zmęczony po pracy Najgorszy Facet w Turcji idzie spać chociaż na parę godzin, ja tułam się po mieście, co sprawia mi jak zawsze dużo frajdy, robię zdjęcia, gadam z koleżankami. Spotykamy się znów po 17, jest Ramadan, więc czekamy kilkadziesiąt minut aby można było iść coś zjeść. W drogę powrotną do Kemer wyruszamy razem po 21, on do pracy, ja po to, aby znów na lotnisku przesiąść się w autobus do Kemer. Docieramy do Antalyi po dwóch godzinach, w tym czasie pogoda znacznie się pogarsza. Trzeba jakoś przebiec drogę z autostrady na lotnisko, mokniemy dokumentnie. Cudem w tej ulewie łapiemy stopa – autobus, który wozi pracowników lotniska. Po godzinie oczekiwania jest transfer do Kemer – docieram tam o 1 w nocy. W moim pokoju kałuża po ulewie – standard. Wycieram, ubieram się ciepło (cały dzień na nogach, jestem zmarznięta i trochę głodna) i idę spać na godzinkę.

Środa
3.00 – zaczynam cotygodniowe polskie transfery. O tej godzinie jestem już gotowa do odebrania gości z hoteli, jedziemy na lotnisko. Ulewa straszna, aż ciężko opisać. Nie widać dosłownie nic, jest zimno, pioruny trzaskają, widoczne na dodatek tak dokładnie, jakby były kilkanaście metrów od nas. Goście za moimi plecami lekko przerażeni, na dodatek jedna turystka zapomniała telefonu z pokoju, kombinujemy z kierowcą jak to załatwić, w końcu się udaje. Przy samym lotnisku robi się naprawdę niepokojąco, wszędzie pełno wody, koła aut brną w niej po prostu. Widoczność praktycznie zerowa, na szczęście kierowca pociesza mnie, że tak tu jest zawsze jesienią, dowcipkujemy, za to turyści cicho jak makiem zasiał – boją się o lot samolotem…
Docieramy do lotniska około 5 rano, czekam z turystami na telefon, potem przysypiam na stoliku w biurze (nie ma się jak dostać z powrotem do Kemer, bo tak leje), z piętnastominutowej drzemki budzi mnie telefon turystów z jakimś problemem. Marznę (z niewyspania), jestem głodna, a przez tą pogodę w naszym biurze nie ma nawet ciepłej wody. Udaje mi się wyrwać z lotniska około 6, udaję się w kierunku Kemer dolmuszem, co trwa bardzo długo (z przesiadką), w moim pokoju jestem całkowicie wykończona ok 9 rano. Pokój ponownie kompletnie zalany. Latam po schodach załatwiając to ścierkę, to kogoś, kto pomoże mi zablokować dziurę w suficie, którą mam w przedpokoju (specjalna turecka dziura w dachu, nie wiadomo po co), i przez którą też leciała woda. Przeklinam po turecku, jest mi zimno, ciepła klima nie działa, zakładam skarpetki, bluzę, przykrywam się prześcieradłem po czubek głowy i śpię (jest już grubo po 10), choć przeszkadzają mi jakieś telefony i dudniący deszcz. Wstaję o 12.30, bo znów trzeba do pracy. Lecę do stołówki coś szybko zjeść, ale jak na złość do jedzenia nadaje się tylko jogurt, chleb i cay.
Deszcz pada trochę słabiej, znów zbieram turystów z hoteli i zawożę na lotnisko (w mokrych eleganckich czarnych butach do uniformu, które nie miały kiedy i jak wyschnąć). Z lotniska po godzince oczekiwania odbieram nowych gości, deszcz ustaje, i bardzo dobrze, bo muszę jechać do centrum Kemer potwierdzić rezerwację hotelu dla mojej Mamy. Wracam do naszego biura-hoteliku dolmuszem około 18, nadal nic nie jadłam, nadal jestem w uniformie. Tymczasem okazuje się, że na nocny – ostatni transfer na lotnisko jedzie pusty firmowy autobus już teraz, zaraz, za dziesięć minut. Wbiegam do pokoju, na szczęście już żadnego basenu na podłodze, odświeżam się ekspresowo, mokre buty pakuję do torby, zakładam japonki, póki co. Wciąż mi zimno. Zbiegam do biura, oczywiście to „dziesięć minut” to takie tureckie, więc czekam jeszcze trochę na naszego busa, żalę się chłopakom, że nic nie jadłam i w ogóle jestem w strzępkach, chłopcy organizują mi na telefon lahmacun i sałatkę. Przyjeżdża bus, podjeżdżamy pod bar, wyskakują z niego chłopacy z jedzeniem dla mnie, rzucam się na wszystko 😉 a potem pakuję się na tył busa, rozkładam, i usiłuję spać. Niestety trzęsie i generalnie się nie da. Chłopaki przykrywają mnie grubą kurtką, której ja, niestety, nie miałam.
O 20.00 jesteśmy w Antalyi, w naszym tzw. serwisie, w którym mamy ładnych parę godzin czasu do naszych samolotów (mój ląduje dopiero po 1 w nocy, potem się okaże że jeszcze 1,5 h opóźniony z powodu burzy). W serwisie jest jeden pokoik z łóżkami, kładę się, bo przecież tyle czasu, chociaż trochę snu i będę „jak nowa”. Ustawiają mi ciepłą klimę. Po pięciu minutach zaczyna się znów ulewa i brak prądu 😉 niniejszym moja klimatyzacja przestaje działać, zanim się choć trochę ogrzałam. Drzemię niespokojnie paredziesiąt minut, ale jednak nie da się – za zimno. O 22 wychodzę znów „do ludzi”, są już inni piloci i transfermeni, niemieccy i polscy (m.in. moje kumpelki i Najgorszy), wszyscy mamy samoloty grubo po północy. Ciągle nie ma prądu, a więc i ciepłej herbaty, telewizji, światła.
Siedzimy tak i pomału wariujemy, a już najbardziej ja, w stanie takim, że wystarczy nic do mnie nie mówić i nie patrzeć przez pięć minut, a znajduje się mnie z głową na stole lub innej dogodnej powierzchni, śpiącą i jednocześnie trzęsącą się z zimna 😉
Męka ta kończy się wreszcie, jedziemy na lotnisko, już na szczęście nie pada (i nie będzie padało cały następny tydzień), odbieramy naszych gości, wracamy do naszych regionów, jestem po 4 rano, plotkuję z chłopakami w biurze, nie śpię, bo o 7.30 jadę do centrum Kemer do Mamy, która przyleciała z Turcji tej nocy (przywiozłam ją moim transferem).
Wyspałam się solidnie dopiero wieczorem (paręnaście godzin w pokoju, w którym wreszcie działa ciepła klima), najadłam wcześniej z Mamą w prawdziwej tureckiej knajpie, umyłam w ciepłej wodzie (była, bo dzień był słoneczny i baterie się nagrzały). Wszystko wróciło do normy 😉

I jak Wam się podoba? 😉

Eh… to były czasy. Kiedy czytam to wszystko staje mi przed oczami 🙂

Turcja 064
Skylar na początku sezonu 2006 na studyjnej wycieczce na jeepy… zakurzona lecz szczęśliwa – mój Ty Panie Boże 🙂
Picture of Agata

Agata

Od 20 lat mieszkam i pracuję w Turcji, w śródziemnomorskiej Alanyi. Jestem pilotką wycieczek, blogerką, youtuberką, pisarką, magistrem kulturoznawstwa. Dzięki mojej działalności tysiące Polaków zachwyciło się Turcją, pozbyło obaw i stereotypów o tym kraju... i finalnie: zachwycili się jej pięknem i różnorodnością!

0 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Subscribe to My Newsletter

Subscribe to my weekly newsletter. I don’t send any spam email ever!